Jak motywować dzieci? Szybko odpowiadam. W ogóle. Nie da się. Każdy, kto przekonuje, że jest inaczej, to wierutny kłamca. Dzieci są kosmitami, do których umysłów dorośli nie posiadają klucza, a używając wytrychu, często niszczą zamek. Bardzo dziękuję za uwagę.
Skoro jednak zostało mi tu trochę pustego miejsca, to pokrótce opowiem, co w ogóle można zrobić w tej materii, a można niewiele, kosztuje to mnóstwo energii, bywa że nerwów, często też powoduje frustrację, zniechęcenie i ogólny brak chęci do życia. Za to jest strasznie fajne. Sprzeczność? Nic z tych rzeczy. Po prostu wszystko, co warto robić, jest męczące, bywa wkurzające i często się nie udaje. Łatwo, przyjemnie i bez wysiłku to można co najwyżej utyć.
Wracamy do dzieci. Zasada numer jeden – zapominamy o istnieniu słowa „motywowanie”. Jeśli już naprawdę trzeba się do zrobienia czegoś motywować, to znaczy, że jest to albo nudne, albo nieprzyjemne, albo mało zabawne, a najpewniej nudne, nieprzyjemne i zupełnie nie do śmiechu. Kto by chciał marnować czas na tego typu zajęcia? Ja na pewno nie. Moje dzieci tym bardziej.
Krok drugi. Złe słowo „motywacja” zastępujemy w swojej łepetynie magicznym słowem „frajda”. To klucz do zrozumienia świata, w jakim żyje dziecko. Co sprawia frajdę, jest dobre. A tego, co nie sprawia frajdy, dziecko unika jak ognia. To w sumie logiczne – prawda? Tylko dorosłym wydaje się, że różne rzeczy należy robić tylko dlatego, że „tak trzeba”. A niby dlaczego? Z jakiej racji? No dobra, a co z tabliczką mnożenia, zapytacie? Gdzie tu frajda? A przecież trzeba, ha!
Trzeba czy nie trzeba – rzecz do dyskusji. W naszym domu żadnej tabliczki nie było, bo myśmy się uczyli wspólnie z dziećmi mnożenia całusków. Siedem razy osiem? 56 całusków! Dziewięć razy pięć? Czterdzieści pięć całusków. Starannie wyegzekwowanych – co do jednego. Frajdy było co niemiara. Dzieci z własnej woli zaczęły mnożyć liczby dwucyfrowe, bo w końcu 15 razy 15 całusków, to rzecz nie do pogardzenia. Jakiż był ich zawód, gdy uznaliśmy ten etap edukacji za zamknięty… chociaż nie na zawsze. Wszak miło jest wieczorem, układając malucha do spania, zapytać znienacka – dziewięć razy sześć? – i usłyszeć senny głosik szepcący „54 całuski… ale nawet jak usnę, to masz mi dać wszystkie…”.
Sztuczkę polegającą na czarodziejskiej przemianie mozołu we frajdę da się zrobić ze wszystkim. Z nauką ortografii i angielskich słówek, rozwiązywaniem równań, ba, nawet ze sprzątaniem dziecięcego pokoju. Warunek jest tylko jeden. Robimy to wszystko wspólnie z dzieckiem. Nie znaczy to wcale, że mamy z nim cały czas siedzieć, gdy odrabia lekcje, uczy się wiersza na pamięć, czy robi cokolwiek innego. Wystarczy być pod ręką, gdy skończy lub natrafi na trudność. Bo największą frajdę daje po prostu bycie razem.
A jeśli wydaje się nam, że nie mamy na to czasu, to zamiast zawracać dziecku głowę jakimiś księżycowymi wymaganiami, lepiej sami poszukajmy motywacji, by się najpierw samemu zmienić.
Autorem artykułu jest: